Przyjaźń to wielka rzecz – wspomnienia o Poczekajce
15 kwietnia 2020To będzie długa opowieść, nie umiem bowiem w krótkim szkicu przedstawić 50 lat życia, z których 5 pierwszych znacząco wpłynęło na wszystkie następne – tak swoją opowieść rozpoczyna Cecylia Szarata. Zachęcamy do zagłębienia się w tekst pięknej historii o przyjaźni i o KUL.
UNIWERSYTET
50 lat temu, dzięki Opatrzności Bożej, akceptacji i błogosławieństwu Rodziców i Rodzeństwa, wyjechałam do Lublina studiować psychologię. Opuściłam bezpieczną niszę, zamykającą się w triadzie dom-szkoła-kościół. Duszpasterz mojej katedralnej parafii w Gorzowie Wlkp. dotąd dla mnie ważny, ks. Tadeusz Sosnowski, odważył mnie (wiem, że to neologizm, ale oddaje mój ówczesny stan ducha), bym ruszyła w odległy o 600 km od domu (12-14 godzin koleją) świat. Moja wiedza o KUL-u była mglista, sprowadzała się do aktywności TP KUL w parafii. Katolicki Uniwersytet pociągał wyjątkowością i dawał nadzieję, że to jest miejsce właściwe dla mojego rozwoju intelektualnego i duchowego. Na początku (zaczynając od egzaminu wstępnego) były przeżycia emocjonalne. Wszystko było zachwycające – monumentalny budynek (ze starym frontonem), skrzypiące podłogi w dostojnych korytarzach, dziedziniec… Duże wrażenie zrobiła immatrykulacja, pierwsze Gaudeamus Igitur i inauguracja roku akademickiego (w każdym następnym podobnie przeżywałam) – wielka gala, cały Episkopat, wielu oficjeli. Uczestniczyłam w czymś podniosłym.
Z czasem coraz bardziej wchodziłam w świat nauki, wiedzy i życia akademickiego. Dostrzegałam wiele zdarzeń wskazujących, że jestem na katolickiej uczelni. Jednym z nich był rokrocznie przeżywany czas poprzedzający Boże Narodzenie – opłatki na ćwiczeniach, na lektoratach, a przede wszystkim opłatek ogólnouczelniany (przeżywanie tego po raz pierwszy było bardzo intensywne). Ta uroczystość była piękna. Kolejki do Ojca Rektora, ks. Dziekana i innych Profesorów, by złożyć życzenia i połamać się opłatkiem… Wzruszenie, nieśmiałość, szacunek, radość to dominujące wówczas stany (koleżanki z liceum z niedowierzaniem przyjmowały opowieść o tym, że dzieliłam się opłatkiem ze swoimi profesorami). Po Trzech Królach były, trwające niemal do sesji, opłatki wydziałowe, diecezjalne i w innych grupach. Radosną aurę mojego pierwszego opłatka, w 1970 roku, przerwała wiadomość, że na Wybrzeżu doszło do masakry. Ojciec Rektor zakończył uroczystość i przekazał nakaz władz państwowych, by studenci opuścili Lublin i wyjechali do miejsca zamieszkania, nawet bez biletu.
W latach 1970 – 1975 studiowało na KUL-u ok. 2.5 tys. osób. Znaliśmy się wszyscy (choćby tylko z widzenia) – ze stołówki, z korytarzy, z ławek i trawników na dziedzińcu, z klubu Kuluary (w piwnicy frontonu przed remontem). Studenci filozofii i teologii mieli wiele wspólnych wykładów, były też wykłady w cyklach II r. i III r. razem a w następnym roku III r. z II r., dzięki czemu znaliśmy młodszych i starszych kolegów. Odrębną grupę stanowili studenci humanistyki. Z nimi łączyła nas tylko wspólna przestrzeń i indywidualne znajomości. Zamknięcie życia akademickiego w czworoboku z dziedzińcem (wszystkie zakłady, lektoraty, stołówka tam się mieściły) i niewielka liczba studiujących dawały poczucie bezpieczeństwa (szczególnie pierwszakom) i wspólnoty.
Z szacunkiem wspominam Profesorów i ich ciekawe wykłady (niektórzy byli surowymi, wymagającymi egzaminatorami), licznych asystentów, lektorów języków – wszystkich pamiętam z imienia, nazwiska i prowadzonych zajęć. Poziom nauczania był wysoki, bo tylko taki gwarantował istnienie katolickiej uczelni w tamtych czasach. Każdy ze studentów wziął tyle, ile mógł lub ile chciał, ale każdy kończył studia wyposażony w wiedzę i umiejętności, które umożliwiały znalezienie pracy zgodnie z wykształceniem.
Dzięki Jaśkowi B., koledze zaprzyjaźnionemu z „naszym pokojem” (o czym później), dowiedziałam się, że dyrektor Wojskowego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Gnieźnie poszukuje psychologa. Chciałam pracować w szpitalu psychiatrycznym, pojechałam więc do Gniezna na rozmowę, po której zdecydowałam, że chcę tam pracować (mija 45 lat mojej pracy w tym Szpitalu). Okazało się, że na dziewięciu zatrudnionych psychologów, czworo jest po KUL-u; po mnie w następnym roku dyrektor (członek PZPR) zatrudnił kolejnych troje. Szybko zorientowałam się, że mam za co dziękować docentowi (wówczas) Markowi Masiakowi, bo na arcyciekawych wykładach (i ten głos!) i cotygodniowych ćwiczeniach w Klinice w Abramowicach nauczył mnie psychiatrii.
Po 10 latach pracy przystępowałam do egzaminu specjalizacyjnego z psychologii klinicznej, odbywającego się w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Okazało się, że przewodniczącą komisji egzaminacyjnej będzie prof. Zenomena Płużek. Byłam przerażona, wróciła aura „spod drzwi” z egzaminów – dwóch na III r. i dwóch na IV r. (każdy, kto zdawał egzaminy u Profesor pewnie zrozumie mój stan). Nie wiem, czy mnie pamiętała, pewnie nie, ale była bardzo serdeczna i życzliwa. Strach był całkowicie niepotrzebny. Podnosząc kwalifikacje zawodowe uczestniczyłam w rozmaitych konferencjach naukowych oraz Zjazdach Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Wśród uczestników spotykałam wielu naszych wykładowców i absolwentów. Zawsze jakoś identyfikowaliśmy się, odnajdywaliśmy, znajdowaliśmy miejsce i czas, żeby porozmawiać, powspominać. Nasi Nauczyciele dołączali do nas. Absolwenci innych uczelni nie tworzyli takich grup. U nas to było spontaniczne i wyróżniające nas. Mówię o tym z dumą.
Jubileusze 75-lecia i 100-lecia KUL, w których uczestniczyłam, ściągnęły ludzi z całego świata. Zjechali się pod szyld wartości.
POCZEKAJKA
Otrzymałam stypendium w postaci zamieszkania, za niewielką opłatą (nie było stypendiów w formie gotówki), w Domu Akademickim przy ul. Konstantynów, zwanym Poczekajką. Chyba do dziś nie znamy etymologii tej nazwy. Poza tym jeszcze istniał akademik przy ulicy Glinianej i w Krężnicy, poza Lublinem. Do Lublina przywiózł mnie mój kochany Tato (potem był jeszcze kilka razy) z całym dobytkiem – kołdra, poduszka – taki był wymóg. Nie wiem, z jakiego klucza siostra Kierowniczka Amabilis dobierała dziewczyny do poszczególnych pokojów. Nas dobrała genialnie! Zostałam przydzielona do pokoju B7 dziewięcioosobowego, w którym były 2 piętrowe łóżka i 5 pojedynczych, stoliki nocne, stół, krzesła i tylko jedna szafa. Przyjechałam przedostatnia, czekało na mnie łóżko na parterze piętrusa (potem przez 2 lata zajmowałam piętro). Okazało się, że jesteśmy z całej Polski (ja mieszkałam najdalej) i z różnych kierunków – psychologia, teologia, filozofia przyrody i historia sztuki. Byłyśmy niepewne jak ułoży się nasze wspólne życie w tych surowych warunkach, ale też pełne dobrej woli. Stopniowo poznawałyśmy się nawzajem, pokonywałyśmy bariery, wypracowywałyśmy zasady (z tym było najtrudniej), uczyłyśmy się wspólnotowego życia. Z różnych domów, z różnymi doświadczeniami… nie było łatwo. Pomagał fakt, że wszystkie pochodziłyśmy z wielodzietnych rodzin i miałyśmy trening w „stadnym” życiu. Mozolnie uczyłyśmy się akceptacji różniących nas postaw, zachowań i zwyczajów. Uczyłyśmy się też zależności od innych i od rygorów Domu. Atutem była młodość, a w niej – elastyczność i dar radowania się drobiazgami.
Wchodziłyśmy coraz bardziej w dorosły, wspólny świat. Zaczęłyśmy posługiwać się zwrotami, których wcześniej nie używałyśmy, niekiedy z oporem. Pamiętam oburzenie Stasi „dlaczego dziewczyny, a nie dziewczęta!”. Uczyłyśmy się uczyć – pierwsze kolokwia, pierwsza sesja to był wielki trud, szczególnie w tych warunkach. Ale też bawiłyśmy się. Pamiętam pierwszą imprezę w akademiku, już w listopadzie, w moje imieniny. Byli zaproszeni koledzy z męskiego akademika, też z jednego pokoju (z którymi utrzymywałyśmy przyjazne relacje przez lata, a z niektórymi do dziś). Były tańce, jedno (!) wino na toast w musztardówkach; korkociągu użyczyła s. Gracja, Urszulanka, wówczas studentka socjologii, mieszkająca w naszym bloku. Cudowna, ciepła, wiele razy nam pomagała i ratowała z opresji. I dwa tygodnie później – imieniny Basi – już w Adwencie. Byłyśmy prawe, bogobojne – poszłyśmy do Ojca Kapucyna – proboszcza miejsca – po pozwolenie na zabawę w pokoju! Do dziś śmiejemy się z naszej nadgorliwości.
Na I roku nieregularnie uczestniczyłyśmy w spotkaniach w Duszpasterstwie Akademickim z o. Hubertem Czumą. Tam dowiedziałyśmy się o corocznej Pielgrzymce Młodzieży Akademickiej w maju na Jasną Górę. Czynnie włączyłyśmy się w przygotowanie. Siostra Gracja zaproponowała, byśmy pojechały stopem. Kilkanaście dziewczyn z Poczekajki, może więcej, w tym my, zdecydowało się na to. Startowałyśmy z rogatek na Warszawę. Siostra zatrzymywała samochody i umieszczała po 2, 3, 4 dziewczyny. Po wyekspediowaniu wszystkich, sama zabrała się z ostatnią grupą. W Częstochowie – tysiące młodych ludzi. Pamiętam wzruszenie, zachwyt i dumę, że mogę uczestniczyć ze studentami z całej Polski w modlitewnym zgromadzeniu, po raz pierwszy, przed Matką Bożą. Pamiętam morze świec w czasie Drogi Krzyżowej na Wałach, już nocą. Wracałyśmy też stopem. Było trudniej, bo wszyscy chcieli równocześnie wyjechać z Częstochowy. Jazda była etapami. Przed zmrokiem ostatnia grupa, chyba 8 dziewczyn z siostrą nie zdołałyśmy wydostać się z Sulejowa. Siostra zdecydowała, że przenocujemy w Domu Sióstr i ruszymy rano do Lublina. Siostry – jak to siostry – przyjęły nas serdecznie, nakarmiły i ulokowały w łóżkach. Rano, pierwszy samochód, jaki się zatrzymał, Nyska chyba, jechał do Lublina przez Kazimierz Dolny (tam panowie kierowcy mieli jakąś sprawę do załatwienia). Dzięki temu byłyśmy pierwszy raz w Kazimierzu. Asia i Basia dotarły w niedzielę wieczorem na Poczekajkę i do naszego powrotu w poniedziałek po południu martwiły się o nas. Nie wiedziały, co się wydarzyło, dlaczego nas nie ma. A my nieświadome tego świetnie bawiłyśmy się. Na Pielgrzymkę Młodzieży Akademickiej do Częstochowy pojechałyśmy jeszcze na II i III roku, też stopem, ale już bez takich atrakcji.
W trakcie roku z tej dziewiątki wyłoniła się „nasza szóstka”, tzn.: Asia, Basia, Danka, Nela, Zosia i ja. Postanowiłyśmy w następnych latach mieszkać razem (druga Zosia, Stasia i Weronika zamieszkały w innych pokojach) i w tym składzie mieszkałyśmy razem do końca studiów. Na II i III roku mieszkałyśmy w B2. Nasza przyjaźń była już utrwalona. Starałyśmy się utrzymywać obszary prywatności, a te nakładały się na siebie, jednak tego, co wspólne, było więcej i tworzyło spoiwo głębokiej bliskości. Sześć osób różnych, na kilkunastu metrach, dzień i noc będących ze sobą… byłyśmy obnażone fizycznie i psychicznie, ale miałyśmy pewność, że nawzajem chronimy to odsłanianie się. Nie zawsze było łatwo., np. miałyśmy różne rytmy dobowe – Nela wstawała najwcześniej, skoro świt – uczyła się, prała; ja poranki miałam najtrudniejsze. Prosiłam „dziewczyny, nie odzywajcie się do mnie rano, bo nie chcę być niemiła”. Uczyłyśmy się o różnych porach, innym systemem, stwarzało to czasem kolizje, konflikty, ale jednałyśmy się szybko. Byłyśmy wspólnotą, byłyśmy rodziną. Martwiły nas kłopoty w naszych rodzinnych domach, porażki czy niepowodzenia własne, cieszyłyśmy się razem, podtrzymywałyśmy, gdy było trudno. Omawiałyśmy problemy, zwierzałyśmy się z przeżyć damsko-męskich, dzieliłyśmy rozterkami. Pożyczałyśmy sobie ubrania, kosmetyki, jadałyśmy razem posiłki i korzystałyśmy z zawartości paczek z naszych domów (smalec każdej mamy smakował inaczej). Najbardziej oryginalne były „paczki” z domu Zosi. Co kilka tygodni jej Mama telefonowała z informacją, że przez kierowcę PKS podała torbę i o której Zosia ma być na dworcu. Zwykle któraś z nas jechała z nią na dworzec, a po powrocie była niezwykła uczta. W przesyłce był garnek z gołąbkami z ziemniaków (żadna z nas wcześniej nie znała tej fantastycznej potrawy), drugi garnek z ruskimi pierogami i dwie kostki masła do odsmażenia. Kuchenka była na III p., więc zapach specjałów roznosił się do samego parteru.
Namiętnością nas wszystkich było kino. Bywało, że chodziłyśmy 2-3 razy w tygodniu (wszystkie razem lub w różnych zestawach). Wtedy było mnóstwo wartościowych filmów. Chodziłyśmy też na premiery Sceny Plastycznej KUL, na różne wydarzenia kulturalne na uczelni i poza nią, uczestniczyłyśmy w Tygodniach Filozoficznych, w Eutrapeliach, w Juwenaliach, w kuligu zorganizowanym na dookolnych polach, w zabawach na Poczekajce i nie tylko, ale też w rekolekcjach w Kościele Akademickim (niezapomniane ks. prof. Włodzimierza Sedlaka, którego znałyśmy z opowieści Asi, zafascynowanej jego wykładami). Uczestniczyłyśmy w cyklach wykładów dra Lwa Starowicza – występującego w mundurze kapitana Ludowego Wojska Polskiego w kościele (!) – treść i oprawa niezwykła… Poza wspólnymi eskapadami, atrakcjami „pozanaukowymi”, każda miała coś indywidualnie, dla siebie, np. Basia – teatr (którego działalność przerwał pożar – i do dzisiaj jest dla nas „artystką ze spalonego teatru”), Asia narty.
Tworzyłyśmy bardzo silną grupę, ale otwartą na „inne pokoje” (najbliżej byłyśmy z dziewczynami z B9) i gości spoza Poczekajki. Do nas zawsze można było wpaść na herbatę, pogadać, nawet w sesji – ochoczo robiłyśmy przerwy w nauce i piłyśmy „herbatę za herbatą” (to Leszek Długosz). Byli też goście przechodni – dosłownie. Pokój na parterze stanowił duży atut i chętnie z niego korzystali goście, którzy przed zamknięciem akademika na czas z niego nie wyszli. Dziś niektórych z nich odnajdujemy wśród powszechnie Znanych i Ważnych Osób w Państwie.
Znałyśmy wszystkie dziewczyny z akademika – z kaplicy, ze skwerku Gagarinek, z sali telewizyjnej w bloku A i dziewczyny z naszego bloku spod prysznica. Łazienka była w piwnicy, niewielka, z kilkoma kabinami, zwykle zajętymi, więc trzeba było zaklepać kolejkę dla siebie lub którejś z pokoju, opisując koleżankę imieniem lub… kolorem szlafroka – „jesteś za tą w granatowym szlafroku”. Wpływałyśmy na siebie terapeutycznie, choć nie używałyśmy jeszcze tego terminu. Pomagałyśmy sobie w zmianie obrazu siebie. Niektóre z nas, ja też, przyjechały na studia z surową samooceną. Dzięki koleżankom powoli zmieniałyśmy negatywne widzenie siebie. Mnie też dziewczyny wyleczyły z kompleksów. Zawsze byłam chuda i cierpiałam z tego powodu. Dopiero w akademiku poznałam dziewczyny, które zmagały się z wagą, czasem katowały się dietami, rezygnowały z obiadów (odsprzedawanie talonów ze stypendium obiadowego było powszechne). I od nich słyszałam…”ale ty masz dobrze…”,”też bym chciała tak wyglądać…”, “ale ci zazdroszczę…” Trwale im uwierzyłam. Moja chudość otrzymała status szczupłości! Stała się walorem. Przekazywałyśmy sobie też inne cenne informacje, starsze-pierwszakom. Pamiętam jak chłonęłam subiektywną wiedzę i opinie o akademiku, Siostrach, Profesorach, egzaminach… a potem sama dzieliłam się swoją z młodszymi. Słuchały z taką samą uwagą i atencją jak ja kiedyś. Korzystałyśmy z doświadczeń starszych koleżanek i ich pomocy w różnych potrzebach – na mój półmetek koleżanka z V roku, chórzystka, pożyczyła mi czarną, długą, aksamitną spódnicę, inna – czerwoną koronkową bluzkę. Tak wystrojona, z czerwonym goździkiem w rozpuszczonych włosach, wyglądałam pięknie. Dziękuję Wam, Koleżanki, z B10!
Wiedziałyśmy kto, kiedy zdaje „Strojnowskiego”, „Kamińskiego”, „Płużkę” – kolubryny, przejście których dawało nadzieję na ukończenie studiów. Cieszyłyśmy się z dziewczynami z „wyżej” i „niżej”, którym się powiodło.
Po III roku, bez wcześniejszych uwag czy zastrzeżeń, z powodów, których nie poznałyśmy, Basia, Nela i ja nie otrzymałyśmy akademika. Przykra, trudna do zaakceptowania decyzja Kierownictwa. Znalazłyśmy stancję na Węglinie, żeby być blisko Poczekajki i Asi, Danki oraz Zosi, które z Alą i z inną Stasią zamieszkały w B17. Często je odwiedzałyśmy. W kwietniu znalazłyśmy się w tarapatach, nie mogłyśmy dłużej mieszkać na stancji. Siostra Kierowniczka wielkodusznie przyjęła nas do akademika. Dziewczyny z B17 wyraziły zgodę na dostawienie szóstego łóżka, zamieszkała z nimi Nela, a ja z Basią u dziewczyn z roku w pokoju naprzeciwko, gdzie były dwa wolne łóżka. Na koniec roku akademickiego ówczesna przewodnicząca Rady Mieszkanek, Majka Olejniczak, na zebraniu mieszkanek zaproponowała, by dziewczyny nie odbierały kaucji (30 zł), tylko przeznaczyły ją dla nas – byłyśmy obciążone wysokimi kosztami ze stancji. Dziewczyny przystały na to. To był niezwykły gest – szlachetny, gest solidarności, wręcz miłości (caritas). Nie wiem, czy wtedy dość wybrzmiało nasze podziękowanie. Wdzięczność mam w sercu do dziś i tą drogą chcę ją wyrazić – Majko, dziewczyny mieszkające w 1974 r. na Poczekajce – dziękuję! Pomogłyście nam bardzo. Do dziś na myśl o tym ogarnia mnie wzruszenie.
Na V roku zamieszkałyśmy w B17 znowu w szóstkę już z wyboru, bo z racji starszeństwa mogłyśmy dostać mniejsze pokoje, ale nie chciałyśmy się rozdzielać. Po powrocie do akademika, przed sesją letnią na IV roku nauczyłam się grać w brydża. Przy stoliku spędzałyśmy mnóstwo czasu, przez prawie cały V rok. (Asia – jako pierwsza pisała pracę magisterską, korzystając z części stołu, której my – brydżystki – nie zajmowałyśmy. Jak to robiłaś i jak to znosiłaś, Asiu? A my, egoistki brydżowe – wstyd!). Po kilku miesiącach dziewczyńskiego grania w akademiku, poznałyśmy dwóch brydżystów, asystentów z WSR i od tego czasu grałyśmy z nimi w Hotelu Asystenta. Miałyśmy możliwość skonfrontować nasze żałosne – jak się okazało – umiejętności i nauczyć się prawdziwej gry. Szlify, które od nich otrzymałam, wielokrotnie przydawały mi się w różnych sytuacjach towarzyskich po studiach. Nocami słuchałyśmy audycji radiowych (każdej nocy inna regionalna rozgłośnia prowadziła audycję, najlepsze były z Koszalina i Lublina).
I tak ucząc się (nauka w trakcie sesji, szczególnie zimowej, to wyżyny kreatywności w wyszukiwaniu miejsca zacisznego), bawiąc, rozwijając rozmaite umiejętności, ćwicząc się w rozumieniu innych i sztuce wybaczania skończyłyśmy studia. Rozjechałyśmy się w różne strony, ale nasza przyjaźń trwała. Pisałyśmy do siebie listy, czasem odwiedzałyśmy się. Nastał czas budowania dorosłego życia i więzy nieco osłabły. Ja utrzymywałam kontakty z każdą z naszej szóstki, przekazywałam innym – za ich zgodą – „co u Basi”, „co u Zosi”.
Wszystko zmieniło się w 2005 roku. Na 30-lecie ukończenia studiów koledzy, Kazik z Kanady i Zenek z Florydy, zorganizowali zjazd w Ostródzie (tam wiceburmistrzem był człowiek od nas). Powiadamialiśmy się „łańcuchowo”, przez internet i telefon. Przyjechało 100 (!) osób z naszego rocznika (bez humanistyki). Na trzy dni przejęliśmy miasto. Było mnóstwo atrakcji, radości, bal w Zamku do świtu, rozmowy, wspomnienia, msza św. za żyjących i zmarłych Profesorów i absolwentów… Wielu z nas zamieszkało w Ośrodku Wodnym w domkach kempingowych. I było jak na Poczekajce – śmiechy, radość, ręczniki na sznurkach między drzewami, wspólne śniadania przy stolikach przed domkami… Było wielu chórzystów i całymi godzinami śpiewaliśmy rozmaite pieśni i piosenki. Wtedy nauczyłam się „Dobrze jest na świecie żyć – a companieros, razem być i wino pić przy świetle gwiazd, dobrze jest zanucić pieśń – a companieros, o przyjaźni, która tak złączyła nas… Przyjaźń to wielka rzecz, amicos, piękna rzecz, losu dar. W górę szkła i do dna, amicos, o przyjaźni, która tak złączyła nas”. Czuliśmy, że to o nas. Ja z moimi dziewczynami zamieszkałam w jednym domku (bez Zosi, z powodu choroby nie uczestniczyła). Odnalazłyśmy w sobie nawzajem te same, utrwalone przyzwyczajenia i cechy sprzed 30 lat. To było fascynujące. I potrzebę bycia z sobą. Wówczas zaproponowałam, byśmy w następnym roku powtórzyły nasz wyjazd w Góry Świętokrzyskie, przez 3 lata bowiem, będąc w Lublinie, na 1 maja jechałyśmy do Szewnej koło Ostrowca Św., do domu rodzinnego Danki, zaproszone przez jej cudownych Rodziców i szłyśmy na Święty Krzyż.
Połączył nas Lublin. Połączyła Poczekajka. I wciąż jesteśmy razem w teraźniejszości. Znamy swoje rodziny generacyjne i prokreacyjne, wiemy, co się u której dzieje, wspieramy w kłopotach, również w rodzinach naszego rodzeństwa, dzielimy się doświadczeniami, podpowiadamy rozwiązania. Jesteśmy ze sobą w stałym kontakcie telefonicznym. I mamy wspomnienia. Wspólne, ale – jak to bywa – przefiltrowane przez nasze wnętrza. Wszystkie pamiętamy mnóstwo tych samych zdarzeń, ale inaczej. Wiele wydarzeń pozostało w pamięci tylko jednej z nas, choć wszystkie w nich uczestniczyłyśmy. Konfrontowanie i odtwarzanie przeżyć bywa zabawne, ciekawe, czasem irytujące i jakoś każdą z nas określa. Pełna paleta barw i różnorodności.
Lublin wciąż jest we mnie, a każda wzmianka wywołuje dobre emocje (choć trudnych, bolesnych, gorzkich doświadczeń nie brakowało). I Poczekajka. Miejsce cudowne i wyjątkowe. Dzięki pejzażowi – zimą oszronione bajkowe brzozy, czapy śniegu na świerkach, latem zapach traw i siana, dojrzewające zboże na wyciągnięcie ręki, dające idealne warunki do nauki w sesji letniej. I dzięki Alejce, bo dla nas była czymś szczególnym. Łączyła wielkomiejski świat z naszym. Kilkaset metrów wzdłuż ogrodów, a w środkowej części figura Matki Bożej, przy której – bywało – odprawiałyśmy nabożeństwa majowe. Jedno z nich prowadzone przez wówczas neoprezbitera, wcześniej aktora, już śp. ks. Witolda Andrzejewskiego (zaprzyjaźnionego z s. Marią, a także z o. Hubertem Czumą i jego braćmi), charyzmatycznego duszpasterza akademickiego z Gorzowa Wlkp., duszpasterza Solidarności, Ludzi Świata Pracy, Rodzin Katyńskich i innych środowisk patriotycznych. Alejką zmierzałyśmy do i z autobusu. Zwykle wieczorem pełna zakochanych parek. Byłyśmy odprowadzane do Domu przez swoich chłopaków, przeciągałyśmy moment pożegnania, spoglądając zarazem na zegarek, bo „zaraz siostry zamkną drzwi” – w tygodniu o 22.00, w soboty i niedziele o 23.00. Alejko, ważny świadku uniesień, radosnego przeżywania młodości, ale też dramatów, łez, rozstań. Myślę o tobie z ogromnym sentymentem i żalem za minionymi laty!
Jednak wyjątkowość Poczekajki stanowiły Mieszkanki. To dziewczyny kolorowe, ciekawe, z różnymi historiami, rozśpiewane, gdy wracały wieczorem po próbie chóru. I Siostry… Akademik prowadzony przez siostry to mocne zasady i liczne ograniczenia, które próbowałyśmy omijać, ale też poczucie bezpieczeństwa, ładu i uporządkowania, to spotkania z zaproszonymi gośćmi, niespodzianki, wigilie, ale co najważniejsze, to Dom, który nam stworzyły. A Siostry były dobre i troskliwe. Dbały o nas, pielęgnowały w chorobie, wiedziały, która kiedy zdaje „coś ważnego”, „coś dużego”, znały sytuacje rodzinne (wtedy nam się wydawało, że za bardzo nas znają i za dużo wiedzą), karmiły. Często biegałyśmy wieczorem do bloku A, gdzie siostry wystawiały rozmaite dobra pozostałe z obiadu – ratowały nas w biedzie i wspomagały nader chude portfele. Ze wzruszeniem wspominam s. Amabilis – Kierowniczkę i s. Barbarę, jej zastępczynię, działającą w infirmerii, siostry w kuchni – wesołą Karinę i dobrą, cierpliwą Jolantę oraz przyjazne siostry studentki Klarę, Bogumiłę, Natalię. I najstarsze, ciężko pracujące w gospodarstwie i pralni siostry Filipę i Wiktorynę. Siostra prof. Józefa Zdybicka ma oddzielne miejsce (z egzaminem z metafizyki zdawanym na Poczekajce w pokoju z pianinem!) i s. Gracja, która najbardziej uczestniczyła w naszej codzienności. I siostra Janina – czułyśmy przed nią respekt i kochałyśmy ją. Do dziś budzą w nas wesołość jej wdzięczne, pełne zdziwienia i przygany słowa – „dziecko, tu był mężczyzna!” – kiedy wpadała do pokoju po wyjściu jakiegoś kolegi w dzień powszedni, tj. w czas zakazany dla męskich odwiedzin, bo te były możliwe tylko w soboty i niedziele, po uprzednim zostawieniu legitymacji studenckiej w kancelarii.
Usłyszane gdzieś słowa „Lublin” i „Poczekajka” sprawiają, że natychmiast wypływają wspomnienia, wygładzone przez serce i czas.
Moje wspomnienia to apoteoza przyjaźni. Przyjaźni, której doświadczałam w latach 1970-1975 i której doświadczam nadal. Dziękuję Panu Bogu za ten czas, który mi dał i za ludzi, których pozwolił mi poznać, którzy mnie kształtowali i kształcili. I za „moje dziewczyny”. I Wam, Kochane, dziękuję! Polecam Was codziennie Panu Bogu.
Cecylia Szarata