„Moja Uczelnia” – wspomnienia
08 lutego 2021Z wielka radością przyjmujemy Państwa wspomnienia związane z KUL, dla obecnych studentów i pracowników Uniwersytetu są to niezwykłe obrazy przypominające o tradycji z której mogą czerpać. Zachęcamy do zapoznania się z tekstem Stefani Głogowskiej – Michalskiej.
Studenckie czasy – żeńskie akademiki KUL w latach pięćdziesiątych
Moje wspomnienia z czasów, gdy byłam studentką skupiają się m.in. wokół miejsc zamieszkania. Ale zanim to się stało, w lipcu 1957 roku przyjechałam na egzamin wstępny na KUL razem z koleżankami z Zielonki pod Warszawą. Były to Krystyna Mroczek, Teresa Kucharczyk, Mirka Kozakiewicz i Zocha Wójcik. Inicjatorem naszej decyzji wstąpienia na KUL stał się ksiądz Wacław Świerzawski, kapelan Sióstr Dominikanek w Zielonce, świetny organizator wakacyjnych wyjazdów młodzieży w Tatry, później [od 1992 r.] biskup diecezji sandomierskiej oraz profesor nauk teologicznych. Od niego dowiedziałyśmy się, że jest taki Uniwersytet, a poza tym przeczytałam w ukazującej się wówczas gazecie „Po Prostu” reportaż na temat KUL, który dodatkowo mnie zainteresował. W większości zdawałyśmy na polonistykę, Zocha na psychologię, Krystyna chciała się dostać na Wydział Prawa, ale potem dowiedziała się, że KUL-owi odmówiono pozwolenia na otwarcie tego Wydziału, więc zdecydowała wrócić do Warszawy i podjąć studia na Wydziale Pielęgniarstwa. Gdy po wstępnych egzaminach przyjechałam do Lublina w październiku 1957 roku, musiałam starać się o miejsce w Domu Akademickim lub wynajmować jakiś pokój prywatnie, ale na to brakowało środków finansowych. Poza tym w „akademiku” było ciekawie. Poznawało się nowych ludzi, wspólnie rozwiązywało codzienne kłopoty, uczestniczyło w zabawnych sytuacjach, nawiązywało przyjaźnie.
Pokoje w Domach Akademickich były bardzo skromne i zatłoczone, nie tak jak współczesne eleganckie „hotele”. Na pierwszym roku polonistyki otrzymałam miejsce na Poczekajce w pięcioosobowym pokoju na parterze. Warunki były dobre jak na tamte czasy, łazienka blisko, bo w suterenie. Mieszkałam m.in. z Mirką Kozakiewicz, Zochą Wójcik, Zosią Nowakowską i Teresą Kucharczyk. Domem Akademickim na Poczekajce opiekowały się Urszulanki z siostrą Józefą Łubieńską na czele. Czuło się ciepłą opiekę sióstr. Na czwartym piętrze Domu Akademickiego znajdowała się Kaplica Sióstr, do której często uczęszczałyśmy. W dni powszednie Msza św. była odprawiana o 6 tej rano i przypominam sobie, że często w niej uczestniczyłyśmy (za sprawą pobudki Mirki, która budziła nas już o 5 rano). Natomiast trudny był dojazd z Poczekajki na KUL. Jechało się w tłoku rozklekotanym autobusem nr 6 z konduktorem w środku, który sprzedawał lub sprawdzał bilety. Na przystanku przeważnie trzeba było długo czekać, nie było takich rozkładów jazdy, jakie są dzisiaj. Na pierwszy wykład dra Adama Rodzińskiego z etyki trzeba było zdążyć na godz. 8.00. Potem była logika z mgr. Tadeuszem Kwiatkowskim w „Starej Auli” na KUL.
Nie zawsze autobus przyjeżdżał, wtedy trzeba było maszerować do miasta, lub z miasta piechotą. Ustawiałyśmy się w pary i na czele Zośka Wójcik intonowała różne studenckie piosenki, żeby „łatwiej” było dotrzeć do celu. Pamiętam, m.in. śpiewałyśmy na melodię piosenki „Przyfrontowy szofer”:
W mrokach nocy, przez piaski, pola,
Dzielnie kroczy poczekajska brać
Choć na drodze rowy, to nic, sport jest zdrowy
Przeciwnościom trzeba w twarz się śmiać.
Refren:
Hej drogo, dróżko wiedź polami
Poczekajka daleko przed nami,
Więc choć jest plucha, zawierucha
Droga wiedzie, gdzie czeka nas dom.
Na Poczekajce można było zjeść „stypendialny” obiad, który przywożony był konikiem z KUL, a na który czekało się z nadzieją „żeby przed kolacją obiad zjeść”. Były też okolicznościowe na ten temat piosenki:
Na Poczekajkę wiedzie szosa taka prosta
Piechotą dziennie można przejść się razy sto
Lecz koń, jak koń czasem lubi sobie postać
I stąd zmartwienie wciąż obiadem nasze to.
lub inna, na melodię „Autobus czerwony”:
Samochód z obiadkiem
o godzinie pierwszej
już klaksonu znak
by nie spóźnił się przypadkiem
gdy paliwa będzie brak.
Samochód z obiadkiem
to jest marzeń cel
to jest życzeń wszystkich treść
wszystkie pragną aby chociaż raz
przed kolacją obiad zjeść.
Pamiętam piękne i ciekawe wydarzenie z czasów, gdy mieszkałam na Poczekajce. W październiku 1957 na Poczekajkę przyjechał ks. prymas Polski kardynał Stefan Wyszyński. Wtedy dokonał uroczystego poświęcenia nowej figury Matki Boskiej, postawionej przy alejce, którą codziennie chodziłyśmy do autobusu. Przypominam sobie tę uroczystość dziś, gdy przechodzę koło tej Figury.
Na Poczekajce mieszkały tzw. „pierwszaki”. Gdy przybyłam po wakacjach na drugi rok studiów, okazało się, że będę mieszkać na tzw. „Olimpie”, czyli na czwartym piętrze głównego kulowskiego budynku przy Alejach Racławickich. Cieszyłam się, że będę miała blisko na zajęcia. Otrzymałam miejsce w pokoju ośmioosobowym z czterema piętrowymi łóżkami. Tam mieszkałam z Mirką Kozakiewicz, Otylią Łubą, Teresą więcej nazwisk nie zapamiętałam, choć widzę czasem ich twarze. Otylka była miłą dziewczyną, miała problem z kręgosłupem, studiowała chyba historię. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy.
Na trzecim roku studiów, jako już „doświadczoną” studentkę zakwaterowano mnie w akademiku mieszczącym się przy ulicy Chopina 29. Akademik mieścił się na parterze obok budynku Biblioteki Uniwersyteckiej KUL. Po wejściu na klatkę schodową szło się do drzwi na prawo do akademika. Tam po dwóch stronach korytarza znajdowało się pięć ogromnie zatłoczonych pokoi dla studentek. Na początku zamieszkałam w piętnastoosobowej „dwójce”. Obok z Zofią Kawczyńską (później Butrym) oraz Elżbietą z Suwałk, która ciągle opowiadała o swoim miasteczku i okolicy. W pokoju moim było siedem łóżek piętrowych plus jedno pojedyncze – dla studentki z piątego roku. Stąd było blisko do czytelni Biblioteki, z której bardzo często się korzystało, bo w pokoju nie było warunków do nauki. W Bibliotece też odpracowywało się stypendium żywnościowe (moje obiady i kolacje, jakie otrzymywałam na KUL). Na piętrach tego budynku mieszkali pracownicy naukowi uniwersytetu, m.in. profesorowie: Czesław Zgorzelski, Irena Sławińska, Maria Kossowska, Jerzy Kłoczowski oraz ówcześni asystenci, m.in. Stefan Sawicki (później profesor i prorektor KUL), Adam Rodziński, Andrzej Paluchowski (później dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej KUL),Danuta Zamącińska i inni. Na górnej kondygnacji była niewielka „profesorska” kaplica, studentki na modlitwy raczej uczęszczały do Kościoła Akademickiego KUL.
Warunki mieszkalne i higieniczne tego akademika byłyby dziś nie do przyjęcia, ale nikt nie protestował, przyjmowaliśmy tę rzeczywistość jako normę na ówczesne czasy. Dla zakwaterowanych tu 50-60 studentek była jedna łazienka z jednym zlewem i dwiema toaletami. Po jakimś czasie pozwolono nam korzystać dwa razy w tygodniu z pryszniców, które zainstalowano w piwnicy. Bywało, że korzystałam z łaźni miejskich, które w tamtych latach jeszcze w Lublinie funkcjonowały. Mimo tych trudnych warunków i stłoczenia w pokojach, trzeba przyznać, że kłótni u nas raczej nie było. Krystyna Kuźma, którą wybrałyśmy na gospodynię naszego ośmioosobowego pokoju nr 5 dbała o porządek i wyznaczała dyżury. Kiedyś moja mama z Warszawy chciała zobaczyć jak mieszkam i studiuję na KUL. Przyjechała pociągiem, gdy weszła do pokoju trochę się przestraszyła. Nie wyobrażała sobie jak tu można zasnąć. Ale moja koleżanka Ania Biaduń, która miała łóżko na piętrze zaproponowała, żebyśmy we dwie spały na jej łóżku po to, aby moja mama mogła spokojnie zasnąć sama. To była piękna propozycja i takich rzeczy się nie zapomina. Po tej „bohaterskiej” nocy mama rano powiedziała, że nawet się przespała, dziękowała za łóżko i podziwiała naszą koleżeńską zgodność. Warunków do przygotowywania pisemnych prac raczej tu nie było. Pamiętam, że kiedyś w krótkim terminie musiałam przygotować tekst na temat jednego z opowiadań Stanisława Lema. Było to konserwatorium z literatury współczesnej prowadzone przez mgra Wojciecha Górnego. Pisałam to na naszym korytarzu zupełnie jak na ulicy, bo nie było innej możliwości. Mieszkający na wyższych kondygnacjach ówczesny mgr Stefan Sawicki wracając ze swoich zajęć pozdrawiał stojące na korytarzu pary studenckie, które nie mogły się rozstać.
Przypomnę jeszcze jedną, dość zabawną historię z czasów zamieszkiwania w tym pokoju. Trzeba zaznaczyć, że mimo trudnych warunków mieszkaniowych w akademiku panowała ścisła dyscyplina. Nie mieli tam wstępu koledzy studenci, a o godz. 22.00 drzwi wejściowe były zamykane. Na to sposób znalazły moje koleżanki. W pokoju nr 5, akurat koło mojego łóżka odkryłyśmy drzwi wyjściowe na podwórze biblioteki. Rzecz w tym, że nie było klucza. Nie wiem jakim sposobem Krystyna postarała się dorobić taki klucz i kiedyś w tajemnicy wyszła grupka dziewczyn na umówione wieczorne spotkanie. Nikt nie wydał tej tajemnicy, ale po krótkim czasie drzwi z kluczem zostały zarekwirowane i sprawa ucichła.
W tym akademiku mieszkałam do końca studiów. Dziś przy ulicy Chopina nie ma już Domu Akademickiego, zostały wybudowane nowe piękne i wygodne domy dla studentek KUL na Poczekajce.
(Stefania Głogowska – Michalska)